CZĘŚĆ 1
Gdy drzwi samochodu zamknęły się z
trzaskiem, wcisnęłam przycisk od zamka centralnego i ruszyłam w stronę naszej
klatki. Po drodze prawie oberwałam kawałkiem oklejonego drewna. Dopiero teraz
zauważyłam, że na chodniku stoi duży dostawczy wóz, do którego ktoś pakuje
meble. Młody, przystojny pracownik firmy transportowej uśmiechnął się do mnie
przyjaźnie. Gdyby nie to, że mało brakowało, a zabiłby mnie tą dębową komodą,
pomyślałabym, że wpadłam mu w oko. Tymczasem był to najzwyczajniejszy gest na
przeprosiny, w dodatku stary jak świat. Chcąc czy nie, odwzajemniłam uśmiech i
po wklepaniu szyfru do zamka w klawiaturę domofonu pognałam na górę. Od progu
pachniało zupą pomidorową i plackami ziemniaczanymi. Babcia siedziała na stołku
przy uchylonym oknie i paliła nie wiadomo którego już papierosa. Tyle razy
prosiłam ją, żeby przestała, rzuciła to ohydztwo w cholerę, ale nic nie
pomagało, groźby, prośby, pastylki, gumy, plastry antynikotynowe, papierosy
elektroniczne, niby-papierosy, joga, ziółka i inne dziwactwa. Nawet terapia
wstrząsowa w postaci uwiecznionej na rentgenowskich zdjęciach różnicy między
płucami palacza i osoby, która fajki w ustach nie miała nie zrobiła na niej
najmniejszego wrażenia. W końcu użyłam bardziej radykalnych środków, robiłam
wizualizację góry pieniędzy, jaka poszła wraz z papierosowym dymem,
przeliczałam tę sumę na chleby, ubrania, w końcu nawet na średniej klasy
sportowy samochód i kawalerkę w centrum miasta. Gdzie tam. Jak grochem o
ścianę. To było jak walka z wiatrakami, więc nie miałam zamiaru dalej się
trudzić. Przyjęłam to tak, jak było i stojąc bezczynnie z boku pozwalałam babci
zabijać się dalej.
-Pakują się już od dwóch godzin. Zmieniają meble, czy
się wynoszą, jak myślisz?- spytała, obserwując załadowany dostawczak.
-Pojęcia nie mam, ale za to wiem, że przed chwilą ten
blondyn w niebieskich spodniach zabiłby mnie jakąś szafką- odparłam, nalewając
sobie do szklanki soku.
-Ale nie zabił, bo jesteś- odparła ironicznie babcia.
Pomyślałam, że dla tego ślicznego uśmiechu nawet warto
było ryzykować życiem. Zapakowana fura odjechała, ale wyglądało, że na tym nie
koniec. Sąsiad wynosił przed klatkę kolejny karton. Właściwie nie bardzo znałam
tych ludzi. Mieszkali na parterze, od czasu do czasu wymienialiśmy się tylko
krótkim: dzień dobry. Poza tym wprowadzili się niedawno, jakoś nie było czasu
się z nimi zaprzyjaźnić. Ich córka chodziła do klasy z moją kuzynką i tyle na
ich temat było mi wiadomo. A, no i na początku roku zrobili niezłe zamieszanie,
wywołując w swoim mieszkaniu pożar. Zresztą, mało interesowało mnie to, co
miało stać się z nimi dalej. Skoro wynosili swoje graty, może nawet się
wyprowadzali, to co z tego? Za nich z
całą pewnością wprowadzi się ktoś inny, pewnie równie miałki i nijaki jak oni,
ktoś z kim tylko od wielkiego święta wymienię uśmiech czy spojrzenie na
schodach. Wzięłam z półki lokalną gazetę, jakiś bezpłatny dwutygodnik, leżący
zwykle na ladzie w naszym osiedlowym spożywczaku. Babcia zawsze znosiła do domu
takie śmieci, lubiła czytać rubrykę kryminalną i sportowe newsy. Tata zaglądał
do ogłoszeń, mama do wiadomości, a ja zazwyczaj przeglądałam reklamy i oferty
miejscowych sklepów, od czasu do czasu zawieszając oko na sporcie. Ponieważ żar
lał się z nieba, złapałam butelkę z wodą niegazowaną i wyszłam na balkon, żeby
choć odrobinę pokryć się brązem. Krzesło ogrodowe wołało mnie swym krzykliwym, seledynowo-cytrynowym
kolorem, zajęłam więc miejsce i z pasją zajęłam się oglądaniem prasy.
Przypadkowo otworzyłam na stronie, gdzie wielki napis zachęcał do wzięcia
udziału w niecodziennym konkursie.
-Miejskie Centrum Kultury oraz Prezydent Miasta
Bełchatowa zapraszają do udziału w konkursie na scenariusz do przedstawienia
promującego miasto bądź powiat. Główną nagrodą jest pięć tysięcy złotych,
wystawienie scenariusza na scenie Bełchatowskiego Amatorskiego Teatru, wydanie
go w formie powieści oraz nagrody rzeczowe ufundowane przez Urząd Miasta,
między innymi notebook i aparat fotograficzny, a także złote pióro firmy Parker.-
przeczytałam z zachwytem, a dopisek sprawił, że byłam już w stu procentach
pewna, że to coś dla mnie- Pokaż, że potrafisz pisać i zrób karierę.
Gdyby nie butelka z wodą, leżąca obok, na pewno dawno przeniosłabym się na tamten
świat. Łyk chłodnego napoju pozwolił mi trzeźwo myśleć. Byłam wniebowzięta i już miałam sto pomysłów
na minutę. Dopiero wczoraj wróciłam do domu, po trudnym okresie zmagania się z
egzaminami na uczelni, które sukcesywnie zdawałam, a tu takie zadanie przede
mną! Najchętniej już wzięłabym do ręki kartkę i długopis, ale przez balkon
wypatrzyłam, że do naszego bloku zbliża się moja młodsza kuzynka. Oznaczało to
tylko jedno, że idzie do nas z wizytą.
-Skąd się u nas wzięłaś?- zapytałam z
radością w głosie.
Nie widziałyśmy się od dłuższego czasu i cieszyłam
się, że możemy się wreszcie spokojnie nagadać.
-To u was te placki? Czuć w całej klatce- odparła
wymijająco, zdejmując sandały.
Przytaknęłam, kiwając głową i zapraszającym gestem
wskazując balkon.
-Zobacz- podsunęłam jej lokalny dwutygodnik.- Nie
wydaje ci się, że to coś idealnego dla mnie?
Kiedy pogrążyła się w lekturze obserwowałam jej
płonące żarem na samą myśl o nagrodach oczy. A były naprawdę drogocenne, tylko
wcale nie chodziło mi o nie. Ani te pięć tysięcy, które naprawdę mogło
podreperować mój studencki budżet, ani laptop, ani nawet złote pióro nie było
dla mnie najważniejsze. Ja po prostu chciałam się sprawdzić i poddać się
fachowej ocenie. Może naprawdę się do tego nadaję, może mam talent? Sama nie
wiem, ale wiem, że ten konkurs może mi na te wszystkie pytania odpowiedzieć.
-Nieźle- odparła z przejęciem.
Widać było, że
w głowie ciągle ma złote pióro od Parkera.
-Myślisz, że mam jakiekolwiek szanse?
-Spróbować nie zaszkodzi. A masz już jakiś pomysł na ten scenariusz?
-Bo to jeden? Sama nie wiem od czego zacząć.
Chciałabym, żeby akcja toczyła się w okolicach kopalni… Albo nie, trudno będzie
to przedstawić na scenie. O, wiem! Siatkówka, tak… Hala, Skra, mecz… czekaj…- w
amoku złapałam za gazetę z moim drogocennym ogłoszeniem i w pośpiechu
otworzyłam ją na wiadomościach sportowych.
-Tu znajdę jakieś inspiracje. Remont stadionu, to nie…
o, jest. Skra ma nowego sponsora, przeciwnicy w rozgrywkach pucharowych… Co ?!
Kuzynka popatrzyła na mnie jak na idiotkę, czyli
właściwie tak, jak zwykle. Rzeczywiście, moja reakcja mogła wydawać się dziwna,
ale to, co zobaczyłam w gazecie też takie było. Zastanawiałam się, czemu
wcześniej tego nie widziałam, czemu nie trafiłam na to w Internecie, dlaczego
nikt o tym mnie nie poinformował. Nie byłam w stanie nic powiedzieć, ze
zdziwienia, śmiechu, niedowierzania, a może z jakiegoś innego powodu, jednak
żeby podzielić się z nią moim stanem podsunęłam jej pod nos gazetę otwartą na
niewielkim newsie, umieszczonym gdzieś zupełnie z boku przedostatniej strony.
-Nie!- krzyknęła, wpadając w podobny szok do tego, w
którym ja się znajdowałam.- Jak to możliwe? Ty… Ty słyszałaś coś o tym?
-Zero- odezwałam się wreszcie, chociaż sprawiło mi to
nie małe problemy.- Pojęcia nie miałam.
Uśmiechnęła się do mnie znacząco.
-I wyobrażasz sobie, że on tak będzie tu chodził, jak
gdyby nic, po ulicy, normalnie, będziemy spotykać go w galerii, na mieście,
gdziekolwiek?
-Trudno mi w to uwierzyć, ale to jednak prawda. Ale
wiesz co? Cholernie się cieszę z tego jego transferu do Bełchatowa..
Przynajmniej będzie śmiesznie.
Kilka dni później sprzed klatki zniknęły
meble, kartonowe pudełka, pozwijane w rulon dywany i inne rupiecie, a razem z
nimi nasi sąsiedzi z parteru i ten śliczny, umięśniony blondyn z firmy
transportowej. Przypuszczenia były rozmaite, pan Piotr z góry, największy
plotkarz w naszej klatce, do spółki z moim tatą, twierdził, że dostali w spadku
dużo większe mieszkanie na strzeżonym osiedlu. Kuzynka, która zaczerpnęła
informacji u samego źródła, czyli swojej koleżanki z klasy dowiedziała się, że
wyjeżdżają za granicę, a babcia podsłuchała od sąsiadki, że właściciel
mieszkania wyrzucił ich za opóźnienie w opłatach. Trudno było wierzyć
komukolwiek, najważniejszy był spokój. W takich warunkach napisałam aż siedem
stron scenariusza i szło mi całkiem gładko. Byłam z siebie dumna, bowiem dawno
nie udało mi się stworzyć czegoś tak dobrego. Tego popołudnia też pisałam,
opętana twórczym szałem, z którego mógł wyrwać mnie tylko donośny ton mojego
telefonu. Na wyświetlaczu od razu dostrzegłam zdjęcie doskonale znanej mi
dziewczyny. Gdy tylko usłyszałam głos Zebry wiedziałam, że coś musi być nie
tak.
Z Zebrą przyjaźniłam się już piętnaście
lat, czyli większą część mojego życia. Byłyśmy zawsze razem, jak siostry,
kłóciłyśmy się i godziłyśmy, i chociaż w liceum ja wybrałam klasę
humanistyczną, a ona poszła w stronę biologii i medycyny, to na studiach znów
połączyło nas jedno miasto, a nawet wspólne mieszkanie. Zebrą została mniej
więcej w gimnazjum, kiedy wszyscy zaczęli skracać jej nazwisko. Wszyscy
nauczyciele natomiast mieli tendencję do przekręcania go.
-Żebrowska- czytali, sprawdzając obecność, a potem
dodawali.- Rodzina z tym Żebrowskim, aktorem?
-Zebrowska, przez Z- poprawiała Zebra, ucinając tym
samym wszystkie pytania.
Dodatkowo zawsze szła do tablicy, kiedy nauczyciele
brali od końca, bo w dzienniku odkąd pamiętam, była ostatnia. Może nawet ją to
irytowało, ale nigdy nie była w takim stanie jak wtedy, gdy odebrałam telefon
od niej.
-Nie mam siły, po prostu nie mogę. Znów to zrobił.
Rozumiesz… miałaś rację- w jej głosie prócz wściekłości dawało się wyczuć
dyskretny płacz.
Chociaż chłopak Zebry, który nota bene z nami
mieszkał, zdradzał ją już nie raz i nie dwa, ona zawsze wybaczała mu i wracała.
Kochała go i był sensem jej życia. Ślepa, po prostu ślepa. Tłumaczyłam jej
kilka razy, na wszystkie możliwe sposoby, ale to było jak rzucanie grochem o
ścianę, bezskuteczne. Odbijało się i wracało, ze zdwojoną siłą.
-On nigdy więcej mnie już nie skrzywdzi- mówiła za
każdym razem Zebra, z jednej strony traktując to jako groźbę, z drugiej zaś
naiwnie wierząc.
Kompletnie jej nie rozumiałam, ale co ja mogłam… Nic,
kompletnie nic, starałam się wspierać ją tak, jak najlepiej potrafiłam, więc
niewiele myśląc sprawdziłam o której odjeżdża najbliższy autobus do Wrocławia.
Musiałam być teraz przy niej.
Dworzec autobusowy był brzydki, stary i
obdrapany, a niedawno wymienione w nim okna nie miały już prawie żadnej całej
szyby. Śmierdział zgnilizną, alkoholem i brudem, na ławeczce pod oknem tłoczyła
się grupka bezdomnych. Już dawno temu ktoś powinien zrobić z tym porządek, ale
tak się nie stało.
-Do you speak English?- spytał mnie nagle jakiś młody
chłopak o wschodnim akcencie i słowiańskiej urodzie.
Pomyślałam sobie, że to wstyd dla miasta mieć taki
dworzec, kiedy kręcą się tu jacyś obcokrajowcy, nawet jeśli to tylko Rosjanie
handlujący na targowisku miejskim papierosami i alkoholem z przemytu.
-Yes- bąknęłam bez zastanowienia, zdając sobie
jednocześnie sprawę, jak dawno nie używałam angielskiego i jak bardzo on u mnie
kuleje.
-Restaurant, eat… I want to eat- coś mówił, coś
pokazywał, ratując trochę moje złe zdanie o sobie, w końcu jego angielski też
nie był perfekcyjny.
W podobny sposób, trochę tłumacząc, a trochę na migi,
wyjaśniłam mu jak dojść do pobliskiego baru ze smaczną, niedrogą kuchnią. Kiedy
młody Rosjanin odszedł dosyć szybkim, miarowym krokiem, jak spod ziemi wyrósł
przede mną pryszczaty, wysoki na ponad dwa metry dziewiętnastolatek.
-On ukradł Ci telefon- krzyknął i pozostawiając bagaż
pod moją opieką pobiegł za facetem.
To był dla mnie totalny szok. Z jednej strony miły,
nawet niebrzydki chłopak, pytający o drogę okazał się złodziejem, z drugiej
jeden z młodych siatkarzy bełchatowskiej Skry, Maciej Muzaj, nieoczekiwanie
pojawia się na dworcu autobusowym i biegnie za tym draniem. Nie. Po prostu
musiałam się uszczypnąć kilkukrotnie by uwierzyć, że to nie sen. Stałam jak
wryta, ludzie wokół patrzyli na mnie jak na kretynkę, czyli jak zwykle,
widziałam kątem oka, jak w oddali Rosjanin i Muzaj szarpią się i dają sobie po
nosie, wyrywając sobie wzajemnie mój telefon. Tymczasem na parking podjechał
autobus jadący z Warszawy do Wrocławia, do którego nie wsiadłam. Chciałam
zadzwonić do Zebry i poinformować ją o całym tym zajściu i o moim spóźnieniu,
ale jak miałam to zrobić, skoro mój telefon był obecnie przerzucany z rąk do
rąk.
-Zadzwonię po policję- usłyszałam, jak zawołał ktoś z
tłumu.
Wreszcie, na Boga, wreszcie. Ale po co, po co
potrzebna była ta policja, kiedy dumnym krokiem zmierzał w moją stronę Maciej
Muzaj, bohater narodowy, wybawca, heros, trzymając w ręku mój telefon. Nie
miałam ochoty składać zeznań, zwierzać się i tłumaczyć tego wszystkiego
policji. Nie teraz. Ludzie zaczęli bić brawa a ja, jak w dobrym melodramacie,
powinnam rzucić mu się na szyję i obsypać gorącymi pocałunkami. Zamiast tego
podziękowałam i udając, że wcale nie dziwi mnie zaistniała sytuacja pogratulowałam
refleksu. Cały dworzec, na czele z bezdomnymi na ławeczce, po chwili uspokoił
się i powrócił do swojego normalnego funkcjonowania, tylko ja jakoś nie
potrafiłam się odnaleźć.
-Nie ma za co, całe szczęście, że to zauważyłem- Muzaj
nie był z siebie dumny tak jak ja i reszta ludzi.
-Tylko uciekł mi autobus- mruknęłam pod nosem.
-Wrocław?- zapytał z uśmiechem i dopiero teraz
uświadomiłam sobie, że przecież on też zapewne chciał jechać tym samym
autobusem, w końcu pochodził z tego miasta.
Pokiwałam twierdząco głową.
-Nie przejmuj się, też chciałem nim jechać… Tak w
ogóle, Maciek jestem- dryblas wyciągnął ku mnie swoją długą, wyprostowaną dłoń.
-Wiem- palnęłam bez sensu.
Dużo lepiej byłoby, gdybym nie przyznała się, że go
znam, postanowiłam więc natychmiast naprawić swój błąd:
-To znaczy, no, właśnie… tak mi się wydawało, Maciek
Muzaj, prawda?
Nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się delikatnie.
Głupio było mi to proponować, nie chciałam, żeby ten młody pryszczaty wielkolud
pomyślał sobie, że coś do niego mam. Z drugiej strony musiałam jakoś
odwdzięczyć się za pomoc.
-Może dasz się zaprosić na lody w ramach podziękowań.
-Chętnie, ale we Wrocławiu, jest następny autobus,
chodź!- pospiesznie chwycił zarówno swoją, jak i moją walizkę i pognał w stronę
peronu.
Nie mogłam wyjść z podziwu skąd tyle siły w tym
chudzielcu z obitym nosem, który przed momentem stoczył walkę z Goliatem.
Kiedy moim oczom ukazała się zapłakana
twarz Zebry, a w tle walizki i porozrzucane po całym pokoju ubrania wiedziałam,
że jest jeszcze gorzej. Nic nie powiedziałam, tylko szybko przycisnęłam ją do
siebie.
-Będzie dobrze- szepnęłam.
-On mnie już nie skrzywdzi, nigdy więcej- powtarzał
przez łzy to samo zdanie, niczym mantrę.
Ciastka z kremem, cola i spacer po Starym Mieście
znacznie poprawił jej humor.
-Umówiliście się w końcu, czy nie?- spytała, pakując
do ust wielką porcję lodów.
-Na razie nie, podałam mu tylko swój numer telefonu. W
końcu gdyby nie on nie miałabym co podawać… Ale to nie tak jak myślisz. Jest
przecież ode mnie młodszy o dwa lata, chyba mi to przeszkadza.
-Spodobałaś mu się!- zawołała radośnie Zebra, płosząc
przy tym stado gołębi.
-Czy ja wiem…
-Wystarczy, że ja wiem. A on tobie?
-Mówiłam ci już, to małolat.
-Małolat czy nie, na pewno się do ciebie odezwie,
zobaczysz.
Kiedy wróciłyśmy do domu walizki już nie było.
Bałaganu też. Właściwie wszystko wyglądało, jakby wróciło do normy. To była
zapowiedź ogromnego spokoju, jaki miał nareszcie nastać w naszym mieszkaniu.
Mijały dni. Pierwszy, drugi, trzeci. Maciej Muzaj
milczał i mimo, że z jednej strony całkowicie mi to odpowiadało, z drugiej zaś
czegoś mi brakowało. Miałam nadzieję, że jednak dostąpię tego zaszczytu i będę
mogła spacerować po wrocławskich ulicach w towarzystwie wysokiego
dziewiętnastolatka. W uszach ciągle dudniły mi warkocze jego słów, które
puszczał podczas naszej podróży. I muzyka, której wspólnie słuchaliśmy z jego
telefonu. Przez cztery i pół godziny zdążyliśmy porozmawiać o wszystkim, a mimo
tego tyle jeszcze spraw zostało do omówienia. Ale ja nie mogłam tyle czekać.
Spakowałam walizkę i kiedy Zebra doszła do siebie wróciłam do domu.
Mieszkanie na parterze nadal było puste,
a ja każdą wolną chwilę przeznaczałam na pisanie mojego scenariusza. Każdego
dnia starałam się stworzyć dziesięć stron, ale następnego wszystko lądowało w
koszu, bo wydawało mi się gorzej, niż słabe. Tak, to było beznadziejne. Głupia,
wymuszona grafomania. Ważyłam dokładnie każde słowo i za każdym razem wydawało
mi się za ciężkie. Wściekła postanowiłam porzucić to wszystko i dać sobie
spokój. Przecież ten konkurs wcale nie jest najważniejszy- wmawiałam sobie.
Nagle dostałam dziwnego wrażenia, że w ogóle się do tego nie nadaję, a to
wszystko zwyczajnie nie jest dla mnie. Rzuciłam kartki w kąt, tysiące pomysłów,
które miałam w głowie wyrzuciłam do kosza, uśmiercając moją wspaniałą ideę.
Splendor, nagrody, satysfakcja, sława, pieniądze, aż wreszcie szkoły i ulice
nazywane moim imieniem- to wszystko musiało jeszcze poczekać na swoją kolejkę.
Nie teraz. Znienacka stwierdziłam, że jeszcze do tego nie dojrzałam.
O Macieju Muzaju zdążyłam całkowicie
zapomnieć. Gdzieś miałam te jego lody, spacer nad Odrą, czy co tam jeszcze miał
mi do zaoferowania. Właściwie- nic już nie miało sensu.
I tak siedziałam bezczynnie. Pierwszy,
drugi, kolejny dzień. Marnowałam wakacje na użalanie się nad sobą i chociaż
miałam z tego powodu całe morze wyrzutów sumienia, nijak nie próbowałam go
osuszyć. Nie robiłam nic, po prostu nic. Ja z tym nawet nie walczyłam. Jak cień
człowieka, którego dopadł kryzys wieku średniego. Modernistyczny dekadent.
Widząc moją niedolę babcia starała się wymyślać mi najrozmaitsze zajęcia, na
czele z robieniem zakupów i wożeniem ją na cmentarz. Zgadzałam się, w końcu i
tak nie miałam nic lepszego do roboty. Jedna z takich wycieczek skończyła się
dla mnie całkowicie nieoczekiwanie i trwale odmieniła moje życie.
Alej Włókniarzy była jak zwykle mocno
zakorkowana, aż do ronda papieskiego. Przez Wyszyńskiego też trudno było się
przebić, a skrzyżowanie z Lipową było istnym koszmarem. I kiedy wreszcie
znalazłam się przy wjeździe na osiedle i mogłam odetchnąć z ulgą, zza
śmietnika, który był tak felernie postawiony, że zasłaniał nadjeżdżające zza
zakrętu auta, wyskoczyło niespodziewanie czarne audi na warszawskich numerach. Gwałtownie
szarpnęłam kierownicą w lewą stronę, audi zrobiło taki sam unik i znów byliśmy
skierowani do siebie czołowo. Gwałtownie zahamowałam, ale audi sunęło prosto na
mnie. W głowie miałam milion myśli i zaczęłam sobie nagle przypominać wszystkie
modlitwy, jakich uczyłam się jeszcze przed pierwszą komunią. Znajdujące się o
kilka centymetrów od mojej maski auto w samą porę zahamowało. Wszystko trwało
dosłownie ułamki sekund. Pisk opon. Dym. Charakterystyczny zapach palonej gumy.
Z zimną krwią odpięłam pasy i z lekkim przerażeniem wysiadłam na ulicę.
Kierowca audi zrobił to samo i wtedy zobaczyłam, kim on jest.
-Przepraszam, nie jestem stąd. Teraz już będę
wiedział, że na tym zakręcie trzeba mocno uważać. Wszystko w porządku?- spytał,
patrząc na mnie swoimi ogromnymi oczyma.
Stałam jak zaczarowana. Ciągle nie mogłam wyjść z
szoku, przecież o mały włos uniknęłam wypadku. Dodatkowe napięcie budował mój
niedoszły oprawca. Doskonale go znałam. Stał przede mną, mówił właśnie do mnie,
a w dodatku omal mnie nie zabić. Zadarłam głowę i spojrzałam na niego. I wcale
nie z wściekłością, którą powinnam teraz go obdarzyć. Mogłam mu wszystko
wybaczyć, tylko dlatego, że był tym, kim był. Przypomniałam sobie artykuł,
który znalazłyśmy z kuzynką w lokalnym dwutygodniku. A więc transfer, o którym
pisali, to najprawdziwsza prawda.
-Tak, nic się nie stało…- wymamrotałam pod nosem,
wciąż nie mogąc wyjść z amoku.
-Cieszę się. W takim razie… no, w takim razie na
razie!- zawołał, wsiadł do czarnego audi i bezpardonowo odjechał, jakby
zupełnie nic się nie stało.
Dopiero teraz zobaczyłam, że za nami utworzył się
całkiem pokaźny ogonek samochodów.
Mam pecha- myślałam, jedząc truskawki z
bitą śmietaną- jak nie złodziej, od którego wybawił mnie Muzaj, to stłuczka… I
to z kim. Dobrze, że to nie ja uderzyłam w to jego wypolerowane na błysk audi,
bo zapewne kosztowałoby mnie to tyle, że do końca życia nie dałabym rady się
wypłacić. A może to szczęście, a nie pech. W końcu nie codziennie spotyka się
siatkarzy na ulicy i na dodatek z nimi rozmawia. W tym momencie zadzwonił mój
telefon, a imię i nazwisko, które pojawiło się na ekranie w zupełności mnie
zaskoczyło. Nie, nie chciałam być na każde jego zawołanie, więc wcisnęłam
czerwoną słuchawkę. Ten pryszczaty dryblas nie mógł sobie ze mną tak pogrywać,
zresztą, wyjechałam już z Wrocławia i tak czy siak się z nim nie spotkam.
Od
tego czasu Muzaj zadzwonił jeszcze trzy razy. W końcu odebrałam i powiedziałam,
że póki co przebywam poza Wrocławiem. Przyjął to z zupełnym spokojem, zresztą
czego ja się spodziewałam? Łez, smutku, błagań o spotkanie? Powiedział tylko
zrezygnowanym tonem, że wyjeżdża w przyszłym tygodniu na jakiś turniej z kadrą
juniorów i wobec tego nasze spotkanie musimy odwlec do września. A niech tam,
nawet i do grudnia. Miałam to w głębokim poważaniu i właściwie Muzaj zaczynał
mi powoli grać na nerwach. I to jego gwiazdorskie, nachalne zachowanie. Nie,
nie mógł mieć wszystkiego. A już na pewno nie mnie.
W głowie wciąż miałam te oczy, duże,
świdrujące, jakby chciały przewiercić mnie na wylot. Jakiś czas temu mogłam je
tylko podziwiać na zdjęciu w „Przeglądzie Bełchatowskim”, a teraz o mały włos
doszłoby między nami do stłuczki. Nie mogłam o tym zapomnieć, a obraz ten
wracał do mnie jak bumerang. Żeby chodź na chwilę się od tego oderwać
postanowiłam napisać do Zebry i spytać jak się trzyma po wyprowadzce jej
chłopaka, a właściwie- byłego chłopaka. Odpowiedź była cholernie zaskakująca,
otóż okazało się, że są razem na wakacjach w Łebie. A więc wrócili do siebie!
Nie mogłam w to uwierzyć i zachodziłam w głowę, dlaczego tak się stało.
Zupełnie nie rozumiałam czemu mu wybaczyła. Odpowiedź na to pytanie była prosta
i jednoznaczna: miłość. Ale jak można było kochać takiego tyrana, który
traktował ją gorzej niż śmiecia? Nie potrafiłam tego pojąć. Co gorsza, przeczuwałam
jak to się zakończy – płaczem i kolejnym rozstaniem. Ta wspaniała sielanka,
Bałtyk, romantyczne spacery po molo i zachody słońca na plaży – wszystko to
było tylko chwilowe.
-Obiecał, że się zmieni- broniła go Zebra, ale chyba
sama w to nie wierzyła.
Tak jak w to, że to był ostatni raz, kiedy przez niego płakała.
Tak jak w to, że to był ostatni raz, kiedy przez niego płakała.
Kiedy zupełnie wyleciało mi z głowy czarne,
błyszczące jak diament audi i oczy jego właściciela, zastałam je zaparkowane
przed moim blokiem. Trzy razy sprawdzałam, czy to faktycznie to samo auto, ale
nie mogłam się mylić.
WY 542AW. Poznałabym ten numer rejestracyjny na końcu świata. Podczas
tej niedoszłej stłuczki uderzył mnie w oczy kilka razy i wgryzł się w pamięć,
nie mogłam go pomylić. Moja teza tylko się potwierdziła, kiedy bagażnik w audi
zamknął się, odkrywając postać ponad dwumetrowego, przystojnego bruneta, który
niósł w ręku kartonowe pudło. Pospiesznie zasłoniłam firankę, żeby mnie nie
zauważył. Serce zaczęło bić mi o wiele mocniej i dopiero wtedy to do mnie
dotarło: pode mną będzie mieszkał on, Andrzej Wrona we własnej osobie.
Super czekam na next i nie moge sie doczekac. Zajebiscie piszesz no i jeszcze o Wronie .. . poprostu uwielbiam cie kobieto :-*
OdpowiedzUsuń